Bieszczadzkie anioły
Zimowe Bieszczady złoiły mi tyłek! Choć góry kocham całym sercem i trochę potu już w nich wylałem, to żadna góra nie zmęczyła mnie tak psychicznie i fizycznie jak Połonina Caryńska… Za sprawą czego? Własnego niedoświadczenia, i zbyt wysokich ambicji oczywiście! Kiedy planowałem ten wyjazd wyobrażałem sobie go zupełnie inaczej, ale Bieszczadzkie anioły jak zwykle postanowiły napisać swój scenariusz…
Dojazd
Jak dostać się na koniec świata? Jak słusznie zauważycie nie jest to takie proste. Zwłaszcza, kiedy trzeba się do niego dostać z Gdańska, czyli drugiego końca Polski. Postawiłem sobie dwa warunki:
- Jechać w nocy, tak aby z samego rana móc ruszyć na szlak
- Dotrzeć do Ustrzyk Górnych, skąd rusza wiele szlaków
Planowanie dojazdu rozpocząłem od wklepania nazw miast do aplikacji „e-podróżnik”, która łączy w sobie rozkłady jazdy większości przewoźników w naszym kraju. Aplikacja zaproponowała mi połączenie z dwoma przesiadkami i czasem jazdy ok 14 godzin. Całkiem nieźle.
Kluczowym przewoźnikiem, który oferuje dojazdy w Bieszczady jest „Neobus”. Liniami tego przewoźnika dojedziemy do Ustrzyk Dolnych czy Polańczyka z wielu dużych miast Polski: Łodzi, Gliwic, Katowic, Kielc, Krakowa, Rzeszowa, Tarnowa, a co najważniejsze z Warszawy! Dla mnie to ostatnie miasto było kluczowe.
Ostatecznie mój dojazd wyglądał następująco:
- Gdańsk (18:53) – Warszawa Zachodnia (22:49): TLK, 30 zł
- Warszawa Zachodnia (00:10) – Zagórz (06:22): NEOBUS, 63 zł
- Zagórz (7:13) – Ustrzyki Górne (09:10): PKS Jarosław, 15 zł
Sprzęt
Główne problemy jakie spotkałem na bieszczadzkich szlakach wynikały z braku kilku elementów sprzętowych. Cały swój dobytek byłem zmuszony nieść na swoich plecach, dlatego ograniczyłem się do niezbędnego minimum. Ostatecznie plecak z zapasem żywnościowym, 1,5 litrową butelką wody i 0,5 litrowym kubkiem herbaty ważył 15,7 kg, więc nieźle. Czego zapomniałem, a co powinienem zostawić w domu?
Pierwszego dnia postanowiłem przejść Połoninę Caryńską i już po kilkudziesięciu minutach wiedziałem, że nie będzie to takie proste. Śniegu po pas! Przy panujących warunkach pogodowych (+7 stopni Celsjusza), topniejący śnieg zapadał się pod moim ciężarem niemal przy każdym kroku. Czasami wpadałem zaledwie kilka centymetrów, najczęściej na wysokość kolana, a czasami po pas. Te warunki sprawiły, że droga którą powinienem pokonać w 4 godziny, przechodziłem 8 godzin! Jak można było tego uniknąć? Rakiety śnieżne! Można je wypożyczyć w Ustrzykach za około 20 zł za dzień. Warto pamiętać, że trzeba również wpłacić zaliczkę, zazwyczaj w wysokości 200 zł. Po godzinie żałowałem, że nie wypożyczyłem rakiet…
W Bieszczady nie zabrałem również raków. Wrzuciłem do plecaka awaryjne raczki, które po dniu użytkowania były prawie bezużyteczne bo powypadały z nich kolce. Przy wchodzeniu na Tarnicę albo schodzeniu z Rawek, żałowałem że nie mam przy butach zębów raków. Następnym razem je zabiorę.
Z kolei zbędnym elementem jaki zabrałem, był materac. Nie wiedziałem jakie będą panowały warunki w schroniskach, więc awaryjnie dołączyłem go do ekwipunku. Na miejscu jednak okazał się zupełnie niepotrzebny. W okresie, w którym byłem Bieszczady są zupełnie opustoszałe, a w Chatce Puchatka byłem jedynym turystą!
Pogoda
Pogoda w górach bywa kapryśna, ale w trakcie mojego wyjazdu przeszła samą siebie! Kiedy w większości kraju panowała sroga zima i spore opady śniegu, w Bieszczady zawitała wiosna! Pierwszego dnia 7 stopni Celsjusza i piękne słońce. Drugiego i trzeciego dnia nieco chłodniej, ale aura wiosenna pozostawała nad Bieszczadami. Nie byłoby w tym niczego złego gdyby nie topniejący śnieg, który stał się moją zmorą pierwszego dnia. Drugi dzień to mgła i temperatury w okolicy zera stopni, dzięki czemu śnieg stał się twardszy. Trzeciego dnia warunki pogodowe były najlepsze. Piękna widoczność i lekki mróz, dzięki czemu śnieg był idealnie zmrożony.
Dzień 1
Kilka minut po godzinie dziewiątej rano wyszedłem ze starego autobusu, dzielnie przemierzającego asfaltowe drogi pod szyldem PKS Jarosław. Było ciepło, około 7 stopni na plusie. Stałem przy drewnianej chałupce, na której skraju walałby się trzy składane krzesła. Tak właśnie wyglądał przystanek PKS w Ustrzykach Górnych, skąd rozpoczynałem swój trzy dniowy zimowy trekking przez Bieszczady. Rzuciłem okiem na rozkład autobusowy i upewniłem się, że za trzy dni, wieczorem z tego samego miejsca odjedzie ten sam zdezelowany autobus w stronę domu. Przed przystankiem stał słup z mapą turystyczną. Szybko zorientowałem się, w którą stronę kierować się, aby wejść na czerwony szlak prowadzący na Połoninę Caryńską. Rozpocząłem marsz.
Wiedziałem, że Bieszczad nie wolno bagatelizować, ale nie zabrałem ze sobą rakiet śnieżnych i raków. Uznałem, że będzie to tylko zbędny sprzęt. O przydatności raków miałem dowiedzieć się następnego dnia, ale brak rakiet zaczął doskwierać mi już od pierwszych kroków. Kiedy wszedłem na trasę po kilku metrach zapadłem się w śniegu po pas. Z trudnością udało mi się wydostać nogę, ale kiedy to robiłem druga wpadła po kolano… Wysoka temperatura sprawiła, że tony bieszczadzkiego śniegu stały się niczym gorący budyń… Czekała mnie czterogodzinna trasa, kończąca się na Połoninie Wetlińskiej w schronisku Chatka Puchatka, gdzie planowałem zatrzymać się na nocleg. Godziny mijały, a ja co raz skuteczniej wypracowałem technikę wydostawania się ze śniegu i brnięcia w nim przed siebie. Ilość energii spożytkowana na przeklęty śnieg była jednak olbrzymia. Otuchy dodawała mi ciepła herbata zaparzona na śniegu i kuchence gazowej, którą wziąłem ze sobą.
Po kilku godzinach dotarłem nareszcie do Brzegów Górnych, gdzie rozpoczynało się wejście na Połoninę Wetlińską. Czekało mnie półtorej godziny podchodzenia do ciepłego noclegu w Chatce Puchatka, a było już po godzinie 16. Miałem czołówkę, ale niezbyt uśmiechało mi się wchodzenie po zmroku. Mimo ogromnego zmęczenia ruszyłem szybko przed siebie. Miałem dużo szczęścia. Na śniegu, wśród wielu śladów znalazłem ten jeden który zaprowadził mnie szybko do Chatki. Ktoś, kto pozostawił te ślady miał niezwykły instynkt. Zawsze gdy stawałem na ów ślad, śnieg nie zapadał się. Gdy jednak zbaczałem z trasy wpadałem w budyń… Przed 18 doszedłem do schroniska. Byłem jedynym turystą. Rozłożyłem swoje rzeczy i poprosiłem o wrzątek. Zaparzyłem sobie herbatę i zalałem jedną z trzech zupek chińskich. Przed 20 byłem w śpiworze. Zasnąłem w kilka minut.
Dzień 2
Brzęczący potwór obudził mnie przed godziną 6 rano. Spałem ponad 10 godzin, a i tak wolałbym zostać na wygodnym materacu jeszcze trochę. Za oknem niewiele było widać. Mgła ograniczała widoczność na jakieś 20 metrów. Godzinę później byłem gotowy do drogi. Początkowo planowałem przejść całą Połoninę Wetlińską, jednak po poprzednim dniu zrezygnowałem z tego pomysłu. Żółtym szlakiem szybko zszedłem do Przełęczy Wyżnej i do drogi asfaltowej. Śnieg był w nieco lepszym stanie. Niższa temperatura spowodowała, że stał się on bardziej stabilny. Po wejściu na asfalt pokonałem 5 kilometrów do Przełęczy Wyżniańskiej, z której rozpocząłem podejście do Bacówki pod Małą Rawką, gdzie miałem spędzić kolejną noc. Ze względu na wczesną porę postanowiłem jednak wspiąć się na Małą, a następnie Wielką Rawkę. Przy schodzeniu zrozumiałem jednak, kolejny brak sprzętowy – raki. W stromych partiach szlaku byłyby one zbawieniem. Szybko, bo już około godziny 14 byłem w Schronisku, gdzie postanowiłem się dobrze zregenerować. Dwa ciepłe posiłki, drzemka, prysznic i kolejny 10 godzinny sen.
Dzień 3
Regeneracja była potrzebna, ze względu na ambitne plany wobec ostatniego dnia wyjazdu. Chciałem zdobyć Tarnicę. Najpierw jednak trzeba było dostać się do Ustrzyk Górnych, skąd rusza czerwony szlak na Szeroki Wierch, a następnie Tarnicę. Ze schroniska wyszedłem przed 7 i po godzinnym marszu asfaltem byłem w Ustrzykach. W lokalnym sklepie kupiłem wodę, mandarynki i krówki, na śniadanie. Następnie rozpocząłem podchodzenie. Liczył się czas, ponieważ musiałem zdążyć do godziny 18 na autobus powrotny. Powoli wdrapywałem się na zbocze Szerokiego Wierchu w idealnych warunkach. W nocy spadła niewielka ilość świeżego śniegu, który pięknie wyglądał na drzewach. Kilku stopniowy mróz sprawił, że śnieg był jak beton, a co się z tym wiązało – brak zapadania. Kiedy wyszedłem ponad poziom lasu rozciągnęła się przede mną przepiękna panorama Bieszczadów. W zasięgu wzroku miałem wszystkie odwiedzone miejsca: Połoninę Caryńską, Wetlińską i Rawki. W tej cudownej aurze szedłem dalej. Na grani silny wiatr nieco utrudniał sytuację, ale i tak poruszałem się w miarę sprawnie. O 12 byłem na Tarnicy! Następnie czekała mnie już sprawna droga powrotna do Ustrzyk, gdzie trafiłem kilka minut po godzinie 15. Przez ostatnie dwie godziny myślałem tylko o jednym. Coca-cola w sklepie spożywczym w Ustrzykach. Ta myśl dodawała mi sił i sprawiała, że szedłem jeszcze sprawniej. Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić mojego zawodu, kiedy po przyjściu do Ustrzyk drzwi sklepu były zamknięte! Spóźniłem się kilka minut. Sklep otwarty w godzinach 7-15… Pozostała tylko herbata ze śniegu (woda też już mi się prawie skończyła) i resztki jedzenia jakie zostały w plecaku…
A jakie są Twoje doświadczenia z Bieszczadami? Może masz jakieś pytania lub propozycje sprzętowe? Napisz śmiało w komentarzu! 😉